sobota, 21 marca 2015

04. Sperare.

Walcz umysłem
Nie tylko ciałem.

Wyćwiczenie kompletnie nijakiej i słabej dziewczyny musiałoby być niesamowicie trudnym zadaniem, ale w końcu najtrudniejsze momenty są najlepszą ścieżką do sukcesu. Prawda? Jednak "oddanie się w ręce" dwóch facetów z umiejętnościami walecznymi i BRONIĄ też było trudnym zadaniem. Poza tym od czasów psychiatryka (ha, mówię, jakby to było tak dawno, a minęły zaledwie dwie doby) nie mogłam zmusić się do zaufania byle pierwszym osobom. Nie, nie zaufałam im. Jak na razie. Jeśli przy paru kolejnych okazjach mnie nie zabiją to im pogratuluję, ale NIC poza tym. 
Z początku dwoje facetów patrzyło na mnie z powątpiewaniem, jakbym zaraz miała zacząć się śmiać i uciec. O nie, nie. Powaga mojej twarzy chyba mówiła sama za siebie, no nie? 
- Mamy nauczyć Cię walczyć? - powtórzyli po mnie ze zdziwieniem.
- Tak - odparłam zupełnie poważnie, prawie wysiliłam się na zdeterminowanie. 
Ciekawe, która szkoła walki by mnie przyjęła? Zbiega z psychiatryka?
- To nie takie proste, jak Ci się wydaje - dodał niższy, przyglądając się mi podejrzliwie, jakbym była tajnym agentem. 
HALO! Wcale nie jestem. Chociaż bardzo chciałabym być. Nagle obcy ludzie zaczęli być ostatnią szansą na moje przeżycie. Czy ludzie nie powinni sobie pomagać? Nawet, jeśli ta pomoc jest okrutna i zła? A przecież działałam w dobrej intencji. Wrr... jestem egoistką. 
- Wiem o tym - powiedziałam zdawkowo - ale potrzebuję waszej pomocy - tak, tak, te słowa przeszły przez moje gardło z ogromną trudnością. 
To tak jak wykrzyczeć całemu światu: Hej, jestem świrem, poznajcie moje słabości. Bałam się wrócić do domu, nie potrafiłam zaufać własnym rodzicom, ale z tymi "Dwoma" jakoś nic mnie nie obchodziło. Może już w ogóle nie obchodziło mnie to, co się ze mną stanie? Przetrwałabym wszystko, oprócz powrotu do tego psychicznego więzienia. Nie jestem jak reszta tych chorych ludzi, mówiłam prawdę, nie zwariowałam. W C A L E.
- Ten świat - Niższy (którego imienia wciąż jednak nie znałam) zatoczył ręką, ogarniając nią cały zasięg lasu - wcale nie jest bezpieczny. Nie dla żadnego człowieka, a tym bardziej dla Ciebie - wskazał na mnie palcem, na co zmarszczyłam brwi niezadowolona. 
- Myślisz, że o tym nie wiem? - dobra, fakt był taki i przyznaję się bez bicia, że o większości nie miałam pojęcia. 
Zresztą co ja sobie myślałam, prawda? Zobaczyłam stwora, okej... zobaczyłam drugiego, do przyjęcia, ale czy aby na pewno ta walka miała być moja? Chociażby w małej części? 
Ekhm, ekhm... Gdzie Twoja waleczność, Lauren? 
- Zdaję sobie z tego sprawę. Nie jestem głupia - rzuciłam ostro i odgarnęłam włosy z twarzy, które zdążyły mnie powkurzać. - Więc? - uniosłam brwi, po czym spojrzałam na nich czysto wyzywającym spojrzeniem. 
- Załóżmy, że Ci pomożemy - powiedział po chwili milczenia ten Wyższy i zmarszczył czoło - dlaczego? 
- Dlaczego, co? - zapytałam głupio. 
- Dlaczego w ogóle chcesz zostać taka jak my? - zadał mi pytanie, na które potrzebowałam chwili, żeby się namyśleć, a w tym czasie Wyższy dodał: - Inni na Twoim miejscu uciekliby, nie chcąc mieć z tym wszystkim nic wspólnego. 
No i po co Ci to wiedzieć? Czy musiałam się przed nimi tłumaczyć? 
- Nie, jak wy - odpowiedziałam powoli - chciałabym po prostu nauczyć się walczyć z takimi jak TO - mówiąc ostatni wyraz, skrzywiłam się i pokazałam palcem na to martwe "coś". 
Przez chwilę między nami panowała cisza, którą uznałabym za niezręczną, gdyby nie to, że próbowałam utrzymywać determinację w moich oczach. Obym tego wszystkiego nie żałowała - szydził ze mnie mój wewnętrzny głos. Szybko go uciszyłam, nie poddam się, o nie. Jestem tutaj, bo ten przerośnięty mutant wsadził mnie do wariatkowa. Nie odpuszczę mu. 
- To jest wampir - nagle odezwał się Wyższy, a ten Niższy wciąż przyglądał mi się lekko sceptycznie. - Może go zabić kołek wbity w serce, odcięta głowa, wyrwane serce albo spalenie na słońcu - tłumaczył mi, a mi robiło się coraz bardziej niedobrze i jednocześnie sama miałam ochotę zabić to... stworzenie. 
Może niekoniecznie "miałam ochotę", bardziej czułam w sobie tę determinację, żeby jakoś się odpłacić. Nieważne, że wampir, który leżał niedaleko moich nóg, nie był tym samym, co mnie napadło tamtej nocy. Wszystko, co było nadnaturalne powinno umrzeć. 
- Najgorsze w nich jest to, że potrafią się ukrywać - w tym momencie spojrzałam na niego zaciekawiona i on też na mnie spojrzał. - jeśli mają pierścienie, mogą wychodzić na światło dzienne i wyglądać jak normalni ludzie - dodał. 
- To musi być strasznie trudne ich złapać - mruknęłam bardziej do siebie, zastanawiając się, jak Oni wykryli tę dziewczynę-wampira. 
- Z reguły potworów nie da się złapać w sposób prosty - odpowiedział, chociaż wcale go o to nie prosiłam. - Niektóre z nich są bystrzejsze niż nam się wydaje, trzeba mieć więc oczy dookoła głowy - burknął. 
A to chyba była oczywista oczywistość. 
- Jestem Lauren - powiedziałam nagle i skinęłam lekko głową.
Jeżeli mamy współpracować, nie chcę mówić na nich "Niższy" i "Wyższy". Od razu atmosfera jakby się rozluźniła, jakby przez cały ten czas wisiało coś ciężkiego w powietrzu, a teraz po prostu opadło. 
- Dean - odparł niższy szatyn i po chwili wskazał na kolegę obok - a to mój brat Sam - na twarzy Sama (miło było w końcu powiedzieć do nich po imieniu) rozkwitł uśmiech, przez który poczułam się trochę bardziej swojsko i po chwili także się uśmiechnęłam. 

Przestań bać się swego cienia,
Doprowadzać do krwi wrzenia,
Zacznij patrzeć w światła źródło,
Weź na ręce nadziei pudło.

Po chwili wytłumaczyłam im, w czym mogliby mi pomóc i zrobili to bez zbędnych pytań, a ja obiecałam wytłumaczyć im wszystko później. Ciało wampira zapłonęło żywym ogniem już w moim starym, ubraniu ze szpitala psychiatrycznego, które trzeba było jej założyć, żeby od razu byli przekonani, że to ja. Cieszyłam się, że w końcu się go pozbyłam. Patrząc na pochłaniające materiał języki ognia, wspomniałam o mamie i tacie. Zrobiło mi się przykro, kiedy pomyślałam, co oni muszą przechodzić, jakie teraz myśli zachodzą w ich głowach i czy jest im żal?
Szybko odrzuciłam od siebie te myśli, tak jak i niechlujnie plecak obok spalonego ciała i ruszyłam za Winchesterami do samochodu. Był to czarny, dość stary samochód, który jeszcze trzymał się w ryzach (o dziwo). Po drodze opowiedziałam im wszystko od samego początku do samego końca. Nie byli zdziwieni, aż tak, pewnie nie byłam jedyną taką osobą na ich drodze. Sam jednak wyglądał na zmartwionego, powiedział coś w stylu „musiało Ci być strasznie”. No i faktycznie tak było. Nie polecam nikomu odwiedzać takich miejsc.
Stanęliśmy po długiej jeździe przed jakąś górką z wielkimi drzwiami obsadzonymi czerwoną cegłą. To także wyglądało na stare. Poza tym wyżej – nad drzwiami – znajdowała się budowla, która dosłownie wbijała się w ziemię. Nie wyglądało to za ciekawie.
Po wyjściu z samochodu, rozciągnęłam kości i dokładniej rozejrzałam się wokół, marszcząc brwi i wstrzymując na chwilę oddech. Przez chwilę w mojej głowie pojawił się paniczny strach, jednak nie dałam tego po sobie poznać.
- Gdzie jesteśmy? – zapytałam najspokojniejszym głosem, na jaki było mnie w tym momencie stać.
- W Lebanon – odparł Sam.
- W Kansas – dopowiedział Dean, na co lekko rozwarłam oczy w zdziwieniu i od razu zamrugałam, przybierając normalniejszą minę.
- Daleko – rzuciłam jedynie, ale najwidoczniej Winchesterzy nie dostrzegli mojego zdenerwowania. I lepiej.
- Niektóre podróże wymagają więcej czasu i większego poświęcenia – uśmiechnął się lekko ironicznie Dean, po czym ruszył do… bunkra, czy jak to nazwać.
Już zdążyłam zauważyć różnicę w charakterach obu braci. Sam był spokojniejszy, bardziej empatyczny, wyglądał na tego racjonalniejszego i bardziej opanowanego. Dean za to wyglądał na kogoś, kto najpierw robi potem myśli. Chociaż nie mogę zaprzeczyć, że obydwaj wiele przeszli. Czułam się przy nich trochę onieśmielona i strasznie niedoświadczona. Miałam wrażenie, że patrzą na mnie z góry, jakby z pogardą, ale to było chyba tylko wrażenie. Miałam przynajmniej taką nadzieję.
Sam poczekał, aż do niego dołączę, więc nie ociągałam się dłużej i zrównałam z nim krokiem.
- Dowiedzieliśmy się o tym bunkrze jakiś czas temu – zaczął, czym przyciągnął moją uwagę. – Należał do Ludzi Pisma, a że nasz dziadek do nich należał, więc my także nimi jesteśmy – uniósł lekko kąciki ust.
- Ludzie Pisma? – spytałam niepewnie.
- Tak, jest to tajne stowarzyszenie, które zajmuje się zbieraniem i spisywaniem wszystkiego, co dotyczy świata nadprzyrodzonego. Właśnie w tym miejscu są przechowywane te księgi – wskazał na drzwi przed nami, po czym otworzył je, żebym mogła wejść. Cholernie miły człowiek. Chociaż słowo „cholernie” w ogóle tutaj nie pasuje. – Jest zabezpieczone przed nieproszonymi gośćmi.
- Czyli kim? – dopytywałam, coraz bardziej zaciekawiona przeszłością tych dwóch ludzi. Mieli o wiele ciekawsze życie niż ja.
- Demonami, aniołami, przed wszystkim, czego raczej nie chcielibyśmy tutaj widzieć.
- Znasz jakiegoś demona albo anioła osobiście? – padło kolejne pytanie z moich ust, a Sam znosił moją niewiedzę bardzo cierpliwie.
- Tak – mruknął lakonicznie.
Och, no to super.
- I jak, to wszyscy dobrze wiedzą, z demonami lepiej się nie zadawać – wtrącił Dean i uniósł brwi, opierając się o framugę do jakiegoś wielkiego pomieszczenia.
- Pewnie masz rację – powiedziałam, wypuszczając powietrze, które trzymałam za długo w płucach.
A ja dopiero teraz mogłam obejrzeć ogromne wnętrze. Z zewnątrz wcale nie wyglądało na takie duże, ale w środku to był po prostu pogrom, że tak powiem. Po mojej lewej stronie były schody, a po prawej wejście do… czegoś, co wyglądało jak biblioteka. W sumie… Ludzie Pisma powinni mieć dużo książek, tak jak mówił Sam.
- Chodź, pokażemy Tobie naszą kolekcję – Dean posłał mi sympatyczny uśmiech, który, w jego wykonaniu, wyglądał wręcz bosko i poszedł przodem.
Z każdą minutą coraz mniej odczuwałam zakłopotanie i zaczynałam czuć się dobrze? w towarzystwie dwóch braci. Jeszcze chwila i może będę czuła się tutaj lepiej niż pośród własnej rodziny. W końcu rodzina, to nie zawsze więzy krwi. 




       a


No witam, witam. Nawet nie macie pojęcia, jaka jestem zdziwiona, że dodaję ten rozdział. A tak jakoś dzisiaj mnie naszło na pisanie (zdecydowanie kawa + 4 rano = pisanie i wena, lol) i wyszło takie coś. Nie powiem, że jestem szczególnie zadowolona z tego rozdziału, bo w sumie w ogóle nie jestem. Jest nudny i tak dalej. Ale rzecz w tym, że nie miałam pojęcia, jak zacząć ich znajomość, dlatego się zacięłam i nie pisałam tyyyle czasu. Szczęście wychodzi mi bokami, że już mam to za sobą. xD Lauren dalej będzie się do nich przekonywać, ale jak tu się oprzeć urokowi Winchesterów, HUH?! :D I baaam. Już mam pewne plany, jakie postacie wprowadzić, ale nic nie będę zdradzać. Teraz będzie trochę luźniej (o ile napiszę ten głupi projekt) i powinno być OK! 
Ja tu Was zanudzam pisaniem, a jeszcze do tej pory nie podziękowałam za komentarze. :D Jesteście wielcy! Gdyby nie Wy, to bym sobie odpuściła. A nie lubię coś zaczynać i tego nie kończyć :/ DZIĘKI ZATEM! <3 
I dziękuję Julii za nominację do Liebster Awards, odpowiedzi pojawią się dzisiaj, ale później. :D Dzięki, dzięki, dzięki! :D <3
I jak to mam w zwyczaju - pozdrawiam was i ściskam, życzę ciepełka, słoneczka, wspaniałej i zielonej wiosny, super przygód, które czekają na nas za każdym rogiem, spełnienia marzeń i wszystkiego innego. <3
PS. Wybaczcie za możliwe błędy, nie sprawdzałam.

ArtisticSmile. <3

niedziela, 28 grudnia 2014

03. Salvum me fac.

Cierpliwości, moja droga.
Musisz przejść jeszcze wiele,
Musisz znaleźć następnego wroga
I kolejne cele.

Pchnęłam ręką drzwi wahadłowe i znalazłam się w typowej zbiórce ubrań dla ubogich. Takie szczytne cele. Pamiętam, jak sama oddawałam stare ciuchy w to miejsce. Pomieszczenie było wypchane po brzegi ubraniami, chociaż niektóre z nich znalazły się na wieszakach. Widocznie przyszedł nowy towar. Głupio mi było tutaj wejść, ale musiałam wreszcie odepchnąć od siebie wstyd i wszelkie inne słabości.
Przywitałam się grzecznie i natychmiast weszłam w głąb ciuchów, chcąc jak najszybciej stąd wyjść. Nie chodziło o żadną popularność, w końcu już nigdy nie będę musiała się o nią martwić. Było właśnie wręcz przeciwnie, nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie zobaczył i rozpoznał. Bałam się, że w każdej chwili wiadomość o moim zniknięciu dotrze do mediów albo tego, że policja rozesłała moje zdjęcie po całym mieście. To było całkiem możliwe, więc nie marnowałam czasu i od razu chwyciłam to, co pierwsze wpadło mi w ręce. Zwykłe czarne, lekko wypłowiałe legginsy, biała bokserka, z deka wynoszona i za duża na mnie o jeden lub dwa rozmiary, no i czarna bluza. Nic wygodniejszego nie mogłabym znaleźć, chociaż naprawdę mocno chciałam chwycić jakąś „super” kieckę. Zabrałam także adidasy i plecak w odcieniu zgnitej zieleni, za którym musiałam trochę pogrzebać. Miałam wszystko, czego potrzebowałam. Oprócz życia.
NO NIC. Przebrałam się w przymierzalni, a moje poprzednie ciuchy wrzuciłam do ogromnego plecaka. Odliczyłam do pięciu i po prostu wyszłam z budynku, nie mówiąc ani słowa na pożegnanie. Kolejny przystanek: spożywczak. Dotąd jeszcze nie wymyśliłam, jak załatwię sobie jedzenie, czy je ukradnę, czy będę żebrać, ale nie przejmowałam się tym, dopóki nie stanęłam przed przydrożnym sklepem.
Nie daj się złapać, Lauren, powtarzałam sobie w myślach i oddychałam miarowo, chcąc się uspokoić. Jeśli uczucia mnie pochłoną będzie dosyć kiepsko. Nie mogę pokazywać, że coś kryję ani knuję. Musiałam być taka jak zawsze. Odgarnęłam włosy z twarzy i weszłam do sklepu.
Kiwnęłam ekspedientce i wzięłam koszyk w dłoń, w który pakowałam tyle jedzenia ile tylko zmieściłam, udając że zastanawiam się, jakie płatki będą dla mnie idealne. Jednocześnie kątem oka starałam się obserwować sytuację, żeby nie wpaść na kogoś przy drzwiach.
Powoli, z każdą wpakowaną przeze mnie rzeczą, było mi coraz ciężej, a przecież wątpię, że zdołałabym biec z 20 kilogramowym obciążeniem. Wtedy do moich uszu doszedł głos sprzedawczyni, która, jak się okazało, patrzyła wprost na mnie z zaciekawionym spojrzeniem.
- Czy to nie ona? – zapytała kogoś obok siebie i moje serce zamarło na krótką chwilę.
Obrzuciłam szybkim spojrzeniem telewizor i z niepokojem rozpoznałam swoją twarz. O cholera! Złapałam mocniej koszyk z „zakupami” i ruszyłam gwałtownie do drzwi, nie oglądałam się za siebie, nie patrzyłam na ludzi, których mogłam przez przypadek popchnąć, liczyło się przetrwanie.
Biegłam ile sił w nogach w kierunku lasu, żeby jak najszybciej zostawić budynek daleko w tyle. Wiedziałam, że ktoś za mną biegnie i wiedziałam, że ktoś inny zadzwonił na policję, czy kogokolwiek innego, zawiadomić, że tu byłam. Mogłam mieć jedynie nadzieję, że ta osoba nie ma zbyt dobrej kondycji i zaraz odpadnie. Musiałam wyjechać z miasta albo nawet ze stanu. Może do Kalifornii, a może do Virginii. Gdziekolwiek, gdzie nikt mnie nie znajdzie i zdobędę czystą kartę.
Po ponad dziesięciu minutach odpuściłam i odłożyłam koszyk na ziemię. Już od paru minut słyszałam, że jednak tamten ktoś zrezygnował, ale musiałam pozostawić między nami spory dystans. Tak w razie co.
Zdjęłam plecak z ramion i zaczęłam pakować wszystko po kolei, zaczynając od wody. Starczy mi na jakiś tydzień. A co potem? Będę okradać każdy pobliski sklep? W tak krótkim czasie zmieniłam się z normalnej dziewczyny w złodzieja-psychopatę. Jest coraz lepiej. Zapięłam plecak z prychnięciem i założyłam go z powrotem na plecy. Muszę jeszcze tylko pozbyć się ogona w postaci policji. Musiałam upozorować swoją śmierć. I musiałam zrobić to jak najszybciej.

Kim tak naprawdę jesteś?
I dokąd zmierzasz?
Nie muszę niczego udowadniać,
Bo nie mam już nic do stracenia.

Kolejny dzień wiecznej wędrówki. Czy kiedyś się to skończy? Nawet nie wiedziałam, gdzie jestem i w którą stronę się kieruję. Co jeśli w jakiś dziwny sposób wracam do Houston? Bagaż na plecach coraz bardziej mi ciążył, toteż każdy następny krok robiłam wolniej, z każdą minutą zwolniałam i wydawało się, że zaraz upadnę i nigdy nie wstanę. Porażka byłaby jeszcze bardziej bolesna, mimo że próbowałam.
W jednej chwili mignęło mi coś przed oczami. Zatrzymałam się gwałtownie i powoli, z przyspieszonym tętnem, rozejrzałam się, choć tak naprawdę wolałabym schować się gdzieś bez jakiejkolwiek widoczności. Byłam cholernie słaba.
Niczego nie dostrzegłam, ale czułam, jak ktoś lub coś jest niedaleko. Nie ruszyłam się z miejsca, nie chcąc paść ofiarą potwora. Po raz drugi zauważyłam ciemny, zlany obraz postaci. Teraz przestraszyłam się nie na żarty. Odwróciłam się szybko, woląc zmyć się stąd jak najszybciej i zobaczyłam dwie osoby. W odruchu krzyknęłam i dopiero po chwili zorientowałam się, że to tylko dwóch facetów. Okej, „tylko” to pojęcie względne. Mój oddech dalej szalał, a oni dalej patrzyli na mnie zdziwieni.
- Co Ty robisz o tej porze w lesie? – spytał niższy z nich. – Może być tutaj niebezpiecznie – stwierdził, a ja przełknęłam ślinę.
Potwory mogą nie istnieć, ale gwałciciele i mordercy zdecydowanie są prawdziwi. Nie odezwałam się od razu, przerażona wszystkimi czarnymi scenariuszami, jednak kiedy jako tako uspokoiłam się, przestałam przejmować się wszystkim innymi, oprócz dowiedzenia się prawdy. Tej prawdziwej prawdy.
- Widzieliście to, prawda? – spytałam ciszej i przeskakiwałam wzrokiem z jednego na drugiego. Zmarszczyli brwi, ale nic nie powiedzieli. – Tu ktoś jest! – podniosłam głos i na pewno brzmiałam jak typowa wariatka z pscyhiatryka.
Brawo, Lauren, jeśli tak dalej pójdzie, to może niedługo umrzesz z szaleństwa.
- Tak, my – powiedział niższy brunet z nutą sarkazmu i prychnął. – Zmywaj się stąd, młoda, niedługo się ściemni.
Zdenerwowałam się, kiedy nazwał mnie „młoda”. Na pewno nie byłam taka stara, jak oni, ale nie byłam już aż taka młoda.
- Nie rozumiecie! – prawie że krzyknęłam. – Widziałam tu COŚ! – rzuciłam podenerwowana, podkreślając ostatni wyraz, aby dotarło do nich to, co chciałam przekazać.
Obaj spojrzeli po sobie i naraz wybuchli śmiechem.
- Masz na myśli potwory? – spytał wyższy z dłuższymi włosami do brody, był przerażająco rozbawiony.
No tak, po co ja robię z siebie błazna przed jakimiś zupełnie obcymi mi ludźmi? Pokręciłam głową i machnęłam ręką, odwracając się w poprzednim kierunku. Nie mogłam od tak wymyślić sobie tego wszystkiego, prawda? Po co miałabym to robić, skoro przez to musiałam siedzieć w szpitalu psychiatrycznym przez ponad rok? Kto byłby na tyle głupi, żeby stracić swoje życie dla durnej historyjki?
- Musisz wrócić do domu – zawołał za mną ten wyższy bez krzty rozbawienia, mogłabym nawet powiedzieć, że przejawiała się u niego troska o mnie.
Superbohaterowie, huh? Co miałam im powiedzieć? Że nie ma już dla mnie miejsca, bo zobaczyłam jakiegoś wielkiego stwora, który śnił mi się prawie każdej nocy? No właśnie. Ludzie nigdy tego nie zrozumieją. Dlatego postanowiłam nic nie odpowiedzieć i iść dalej, przyspieszając kroku.
Nie przeszłam dużo, kiedy przede mną znikąd pojawiła się postać o czerwonych białkach ocznych i żyłkami pod oczami, no i nie dało się nie zauważyć wielkich kłów. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, kiedy postać uniosła mnie, jakbym ważyła tyle co piórko i rzuciła o najbliższe drzewo tak, że na chwilę zabrakło mi tlenu w płucach. Szybko podsunęłam się pod drzewo, jednocześnie odsuwając się od kobiety, która była potworem. Uśmiechnęła się złowieszczo i ruszyła na mnie.
Odruchowo zasłoniłam się rękoma i zacisnęłam powieki, nawet nie próbując uciekać, poddałam się. Tak szybko się poddałam. Czułam, że śmierć była coraz bliżej, jednak nigdy nie doszła. Usłyszałam szelest liści i głuchy hałas zderzenia ciała o ziemię. Otworzyłam wolno oczy i ujrzałam przed sobą tą samą dziewczynę tyle że bez morderczej twarzy. Wyglądała… normalnie, oprócz szarawej skóry i kołka w sercu. Uniosłam wzrok wyżej i zobaczyłam dwóch mężczyzn, z którymi miałam okazję wcześniej „pogawędzić”. Byłam im wdzięczna za uratowanie mi życia, ale zrobili ze mnie idiotkę.
- Na pewno teraz to widzieliście – mruknęłam dalej oszołomiona i nie wstałam od razu, nie miałam na to siły.
Wyższy z dziwnym pistoletem w dłoniach zerknął na swojego kompana, a tamten wzruszył ramionami z głupkowatym uśmieszkiem i podrapał się po karku.
Za to ja pokręciłam głową, wstając z miejsca i patrząc na martwe ciało z góry. Miałam możliwie jedyną szansę na upozorowanie mojej śmierci. W końcu niecodziennie zdarza się kogoś zabić. Z drugiej strony cholernie bałam się tych dwóch. Co prawda ochronili mi tyłek przed tym czymś, ale to nie zmieniało faktu, że są zabójcami! Przełknęłam ślinę z ciężkością, po czym zrobiłam krok do tyłu. Potem kolejny, jakbym oczekiwała właśnie ataku z ich strony, ale oni stali spokojnie, patrząc na mnie nieodgadnionym wzrokiem. Jak bardzo mam przerąbane u łapaczy potworów? Skrzywiłam się na własne myśli i już chciałam biec, kiedy zatrzymał mnie głos jeden z „Dwóch”.
- Hej, hej! Nie zrobimy Ci krzywdy – zawołał Wyższy, unosząc obie ręce w poddańczym geście, jednak całą moją uwagę przyciągał dziwaczny pistolet.
- Ta – mruknęłam nieswoim głosem – powiedział facet z bronią w ręku! – prychnęłam nerwowo i wciąż stałam w bezpiecznej odległości.
Wyższy spojrzał na swoją prawą dłoń, w której znajdował się przedmiot. Powoli odłożył go na ziemię i znowu przeniósł wzrok na mnie. Wcale nie poczułam się lepiej. Oby tak dalej, z psychiatryka na cmentarz. Świetna opcja. 
- Okej, posłuchaj uważnie - tym razem odezwał się niższy z nich - to co się tutaj zdarzyło... nie możesz powiedzieć tego nikomu z zewnątrz. Nie uwierzą ci, ale potwory istnieją i wszystkie stwory, o których mogłaś tylko pomyśleć żyją pośród nas - tłumaczył mi to powoli, jakbym była dzieckiem bez mózgu.
- Nie popełniam błędu dwukrotnie - rzuciłam bezmyślnie, z deka zdenerwowana, że mówi do mnie jakbym była niespełna rozumu. - Ludzie nie potrafią uwierzyć, dopóki czegoś nie doświadczą sami - dodałam i zmrużyłam oczy.
Rok temu sama mogłabym parsknąć śmiechem, a teraz irytował mnie fakt, że inni nie chcą uwierzyć. Głupki. Niech i im wyskoczy coś przed twarzą!
Wzięłam głęboki wdech.
- Musicie nauczyć mnie walczyć - powiedziałam nagle, wpatrzona w martwe ciało leżące pod moimi nogami i dopiero po chwili uniosłam wzrok na zdziwionych mężczyzn. 
Czy ten pomysł aby na pewno miał być dobrym pomysłem? 




***
Witam. Witam i przepraszam. Za długą nieobecność i za beznadziejny rozdział. :( Tworząc tego bloga i to opowiadanie miałam setki pomysłów, które zaczęły ze mnie wyparowywać, kiedy tylko zaczęłam pisać. To straszne. Nigdy nie chce mi wyjść drugie opo po tym, które osiągnęło jako taki "sukces". Żal mi mnie, ale niestety nic na to nie poradzę :( Będę starała się, ile tylko w mojej mocy, żeby nawrócić tego bloga na dobrą drogę i żeby nie trzeba było więcej tak długo czekać. Oczywiście nie obiecuję!
Najgorsze w tym jest to, że większość rozdziału miałam napisane już daaaawno temu, ale nie wiedziałam jak to skończyć, poprawiałam, cudowałam, aż wreszcie "dałam sobie trochę czasu". Wyszło z tego co wyszło. I wyszło na to, że dopisałam zaledwie parę słów. xD WRRR. Wybaczcie raz jeszcze. <3
No i dziękuję Wam, kochani moi, najdrożsi za komentarze <3 Mam wielką nadzieję, że jeszcze zostało was paru, chociaż sama nie mam pojęcia czy na was zasłużyłam. :( Ach, gadam pierdoły jak emo :( Cieszę się, że w końcu mogę dodać ten rozdział. <3
Pozdrawiam każdego z was osobno, ściskam i całuję. <3
ArtisticSmile. <3
PS. SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU, KOCHANE GRZYBKI <3

wtorek, 28 października 2014

02. Curro.

Szpital psychiatryczny dowodzi,
że sama wiara nic nie znaczy.
Poza wiarą potrzebne są dowody.
Ktoś w końcu musi je pokazać.

Biegłam jakieś dwadzieścia minut nim powiedziałam sobie „dość”. Moje nogi były na skali wyczerpania, musiałam gdzieś usiąść i coś wypić. Nie pogardziłabym nowym ubraniem. Białe ciuchy zdecydowanie kojarzyły się tylko z jednym i, mimo że były wygodnie, wolałam coś normalniejszego.
Brałam głębokie hausty powietrza, potrzebując jak najszybciej dopływu tlenu, żeby uspokoić oddech i rytm serca. Nie chciałam paść ze zmęczenia po zbyt długiej, ale udanej ucieczce. Nie miałam najmniejszego zamiaru dać się złapać. W tej chwili byłam ofiarą i musiałam, jak najszybciej przestać nią być. Adrenalina ani na chwilę nie opuściła mojego ciała, cały czas czułam się podekscytowana. Gdybym się nie powstrzymywała pewnie roześmiałabym się tak głośno, że ludzie mogliby nawet stwierdzić, że naprawdę jestem wariatką.
Obejrzałam się nad ramieniem i z radością, która mieszała się z dziwnym uczuciem bycia obserwowaną przez kogoś niewidzialnego – co szczerze mnie irytowało, szczególnie dlatego, że ja nikogo nie widziałam – zauważyłam jednak, że żaden pracownik szpitala nie goni mnie. Jestem więc na dobrej drodze do ucieczki przed Krzykaczką Lauren.
Wiedziałam, że pierwszym miejscem, gdzie będą mnie szukać będzie mój dom oddalony o dobre 10 km. Nie mogłam tam wrócić. Nawet, gdyby mnie nie szukali, moja mama z chęcią oddałaby mnie z powrotem. Nie mieliśmy złych relacji, ale każdy z mojej rodziny twierdził, iż tak będzie lepiej. Zaliczali się do tych wszystkich, co nie wierzyli w ani jedno słowo z moich opowieści. Kto by pomyślał, że własna matka odwróci się od dziecka?
Pokręciłam gwałtownie głową, chcąc odpędzić wszystkie złe i zbędne myśli. Od momentu wkroczenia na teren szpitalu psychiatrycznego już pożegnałam się z dawnym życiem. Nie było Lauren Vellane – sympatycznej i wesołej dziewczyny, powstała nowa wersja mnie samej. Wojowniczka. Łowca. Miałam jeszcze wiele przed sobą, miałam tyle przeszkód, jednak zamierzam każdą z nich obalić. Zacznę od ćwiczeń fizycznych, to będzie najlepszy pomysł.
Spojrzałam za siebie raz jeszcze i pobiegłam w dalszą podróż, pobiegłam sięgać szczytów, zrobić w końcu coś dobrego dla świata i dla samej siebie. Ratować ofiary.

Nie zapominaj o początkach,
Nie zapominaj o bólu, żalu i rozgoryczeniu.
To one przywiodły Cię na metę.

Śmieszne było to, że nie potrafiłam już zaufać nikomu, nawet mamie, nawet najlepszemu przyjacielowi – Jasonowi, z którym znałam się od podstawówki. Nie potrafiłam zaufać nikomu poza sobą. Także w pierwszym momencie zupełnie nie wiedziałam, gdzie mam się udać. No i przede wszystkim, gdzie mogłabym się ukryć, żeby nikt mnie nie znalazł? Czy do końca mojego życia będę musiała uciekać?
Pokręciłam głową zrezygnowana, jednak nie zatrzymałam się ani na chwilę. Musiałam się z tym pogodzić, przynajmniej do czasu. W końcu nikt nie szuka osoby, która właściwie nie żyje, prawda?
Nocne niebo powoli rozjaśniało się, a księżyc ustąpił miejsca słońcu. Musi być dopiero przed 4. A może już? Musiałam poruszać się przez około 6 godzin, a więc na pewno oddaliłam się od domu dostatecznie daleko. Przez cały czas szłam na głównej drodze, nie było zatem szans, żebym się zgubiła. Poza tym znałam Houston na tyle, żeby wydostać się z tego miasta. Od północno-wschodniego Houstonu, gdzie mieścił się szpital psychiatryczny, w którym przebywałam przez ponad rok, kierowałam się na południe. Gdzieś w stronę Pearland.
Znajdowałam się już prawie na granicy rodzinnego miasta, ale musiałam odpocząć. Nie chciałam, żeby ktokolwiek sobie pomyślał, że potrzebuję pomocy, jednak potrzebowałam jakiegoś sklepu z ubraniami i jedzenia. To drugie zdecydowanie będzie konieczne, jeśli zamierzam działać na własną rękę. Może powinnam okraść bank?
Westchnęłam ciężko i usiadłam na trawie przy drzewie, dając wreszcie nogom odpocząć. W jednej chwili zachciało mi się płakać, poczułam się bezradna, jak mała dziewczynka, która nie ma pojęcia o otaczającym ją świecie. Nie ma pojęcia co będzie robić w przyszłości. Nie wie nic. Zamknęłam powieki, powstrzymując z trudem łzy, i podciągnęłam kolana.
A co jeśli to wszystko mi się przywidziało? Co jeśli naprawdę zwariowałam i żaden potwór z mojej wyobraźni w ogóle nie ma racji bytu? A co jeśli mnie odnajdą i znowu wpakują do tego więzienia? Nie! Nie mogę się poddać, ani przez wszystkich członków wariatkowa, ani przez stwory. Czas pokazać, że nie jestem słaba i potrafię zawalczyć o swoje.
Ale teraz sobie odpocznę.
Uśmiechnęłam się i wygodniej oparłam o pień.

4 GODZINY WCZEŚNIEJ
/Główny szpital psychiatryczny, Houston/
Bill Harrington przechodził po pokojach mieszkańców szpitala, sprawdzając czy nikt się nie dusi, i czy nikt nie popełnił samobójstwa, co było właściwie bardzo częstym zjawiskiem w tym miejscu. Znudzony – i całkiem otyły – ochroniarz wchodził do kolejnego pomieszczenia z czarnym numerkiem na drzwiach. Włożył klucz do dziurki i przekręcił w swoją prawą stronę. O dziwo, co było dla Billa kompletnym zaskoczeniem, drzwi były otwarte. W końcu uznał to za normalne. Pewnie Kristy albo ktoś inny zapomniał zamknąć pokoju. Pociągnął za klamkę i postawił pierwszy krok z nużącym spojrzeniem, który w jednej chwili zmienił się w zdziwienie.
Obszedł cały pokój i jedyne co zauważył to zmięta biała kołdra, którą ktoś w pospiechu rzucił na łóżko. Teraz dopiero zorientował się, co tak naprawdę miało tu miejsce. Wyleciał z pomieszczenia i szybkim krokiem udał się do komórki, gdzie były kamery.
- Peter – zawołał, wchodząc do komórki – czerwony alarm. Jakiś wariat nam uciekł – warknął zły na wolontariuszy.
- CO? – barczysty blondyn spojrzał z przerażeniem na kolegę. – Przecież… sprawdzałeś łazienki? Może po prostu się zgubił. Żaden szaleniec nie jest aż tak inteligentny, żeby przechytrzyć ochronę naszej placówki – prychnął i podniósł się z krzesła, gotowy przeszukać każdy zakamarek.
Bill pokręcił tylko głową.
- Idź szukać, ja podzwonię… tak w razie czego – mruknął opryskliwie, jednak Peter nie wydawał się tym przejąć.
Blondyn od razu ruszył w stronę toalet.
- Idiota – rzucił do siebie Harrington i przyjrzał się kamerom.
Niemożliwe, żeby ktokolwiek stąd wyszedł. Chyba, że ktoś miał chody u pracowników i najzwyczajniej w świecie któryś z ochroniarzy wypuścił zbiega. Pokój numer 14 – Lauren Vellane. Ta dziewczyna ma zaledwie 19 lat! Nie mogła uciec daleko albo od razu pobiegła do domu, bo gdzie indziej mogłaby taka smarkula się udać?
Bill sięgnął po telefon i ogłosił alarm każdemu pracownikowi, nie czekając nawet na wieści od Petera, który już po chwili wrócił lekko zadyszany i potwierdził ich najgorsze obawy.
Po kilku minutach wieści rozniosły się wszędzie. Każdy już wiedział, że ze szpitala psychiatrycznego uciekła wariatka. Już za parę godzin, w porannych wiadomościach będzie podawana ta informacja. Policja zaczęła szukać po całym mieście, oczywiście zaczynając od domu Vellane. Jakie było ich zaskoczenie, kiedy jej tam nie znaleźli, i jakie było zdziwienie matki – Camille – że jej córki nie ma w podobno tak dobrze strzeżonym miejscu.
Zapowiadały się długie i nieprzespane noce.
Szkoda tylko, że biedni państwo Vellane nie wiedzieli o zamiarach swojej jedynej córeczki. Szkoda tylko, że nie wiedzieli, jakie myśli miała w głowie, kiedy opuszczała psychiatryk, i jak bardzo im nie ufa.



a
Witam Was ponownie. Po dwóch tygodniach :o Wiem, wiem, że takie przerwy zniechęcają, zresztą rozdziały są krótkie, no ale... No ale no. :D Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, oprócz tego, że szkoła wyciska ze mnie wszystko co najlepsze. :( 
No ale to nic! Mam nadzieję, że jesteście cierpliwi i poczekacie, bo wydaje mi się, że rozdziały właśnie będą w takich odstępach czasu. A no i dzisiaj wtorek! :D
Nie narzekając dłużej, dziękuję Wam za komentarze! Dziękuję za miłe słowa, które znaczą dla mnie więcej niż wiele i w ogóle aaa! cieszę się, że jesteście :D 
A wiesz, AlekSandra Herondale, że właśnie cały czas mam wrażenie, jakbym nawciskała tych przecinków ZA dużo? xD 
No cóż, weryfikacja usunięta, nowe rozdziały się piszą (woooolno, ale coś tam idzie xD), akcja idzie równie woooolno co pisanie rozdziałów, mam bekę z nazwy dzisiejszego rozdziału (jest tutaj jakiś znawca łaciny?! chętnie bym się poduczyła! :D), nie wiem co jeszcze, więc dziękuję za cierpliwość i za wszystko wszystkim. <3 
AHA! TRAILER SIĘ DODAŁ, ŁIHIHIH, JAKBY KTOŚ NIE WIDZIAŁ, TO ZAPRASZAM:
OKOK, WYŁĄCZAM CAPS LOCKA XD
To do napisania, kochane grzybki, pozdrawiam, życzę mnóstwo radości i samych dobrych dni. <3
love, love, love,
ArtisticSmile.<3

wtorek, 14 października 2014

01. Vale.

Nie możesz kłamać, kiedy nie znasz prawdy.
A prawda z czasem wyda się kłamstwem.
Nie mów wcale.

Przejechałam dłonią po twarzy i westchnęłam głośno. Byłam zmęczona, mimo że cały dzisiejszy dzień przeleżałam w łóżku, wgapiając się w biały sufit i równie białe – zresztą jak każdy szczegół tego pomieszczenia – ściany. Irytowały mnie. Ludzie nie znają prawdy, a oskarżają mnie o kłamstwo i szaleństwo.
- Lauren, przyniosłam Twoje leki – usłyszałam głos Kristy Helden, jednej z pracownic szpitala… psychiatrycznego.
Tak, nazywam się Lauren Vellane i „mieszkam” w szpitalu psychiatrycznym, chociaż wcale nie powinnam tutaj trafić. Wszystko co mi się przytrafiło było prawdą, w którą nikt nie chciał uwierzyć. Bali się jej. Tak bardzo chcieli wierzyć, że to kłamstwo i kolejne głupoty kolejnego pacjenta.
Coś o mnie? Trzy tygodnie temu skończyłam 19 lat, rok temu znalazłam nowy dom i rok temu przytrafiło mi się coś, co nie dawało mi spokoju przez ostatnie trzysta siedemdziesiąt osiem dni i godzinę. Zobaczyłam coś, czego nigdy nie powinnam zobaczyć. Do tej pory nie mam pojęcia, co to było, ale planuję się tego dowiedzieć. Już niedługo przyjdzie na to czas i będę mogła szukać drapieżnika.
A teraz jest godzina 20:58 i jeszcze przez chwilę muszę pozostać Krzykaczką Lauren. Nawet nie spojrzałam na Kristy z ogromną nadzieją, że odejdzie. Tak jak wtedy.
- Nie potrzebuję ich – odparłam spokojnie i bez jakiejkolwiek emocji.
Na razie.
- To zalecenie lekarza, musisz je wziąć, Lauren – mówiła tą samą gadkę, co zawsze, kiedy tutaj była – wiem, że tego nie lubisz, ale to ważny element twojej terapii.
Terapii? Jakiej terapii?!
- Więc powiedz panu Johnsonowi, że ich nie potrzebuję. Nie jestem świrem – z każdym kolejnym słowem mój głos zwiększał się o oktawę.
Kobieta wzięła głęboki wdech i podeszła do mnie, nie robiąc sobie nic z moich sprzeciwów. Gdyby nie była ubrana w ten strój, mogłabym ją polubić. Chociaż dobrze wiem, że starała się być miła tylko dlatego, bo musiała taka być. Taka jej praca.
- Wiem – powiedziała tylko i podała mi mały plastikowy kubeczek z trzema kolorowymi tabletkami, a w drugiej ręce trzymała kubek z wodą, oczywiście też plastikowy dla bezpieczeństwa.
Burknęłam pod nosem i wykonałam wieczorny rytuał, jak co dzień przez rok. Rok z życia. Niby nic, jeśli przeżywa się go na wolności. Uśmiechnęłam się wymuszenie, czekając aż zostanę sama. Po chwili Kristy odwzajemniła uśmiech i wyszła, przedtem mówiąc krótkie „dobranoc”. Usłyszałam kliknięcie w drzwiach, co oznaczało, że zostałam zamknięta. Świetnie.
Położyłam się ponownie i wróciłam do myśli sprzed paru chwil. Nie wytrzymam w tym miejscu kilku dni, muszę przyspieszyć moją akcję do jutra wieczora. Powinno się udać. Co prawda nie byłam zawodowym uciekinierem ani przestępcą, po prostu miałam plan, a psychiatryk zmienia ludzi wbrew pozorom. Przynajmniej tych o zdrowym umyśle. Można powiedzieć, że jako tako ćwiczyłam, tylko moje ofiary nie były zbyt godnymi przeciwnikami, więc teraz potraktuję moją ucieczkę jako trudniejszy poziom.
Musi wyjść.

Próbuj.
Nie możesz przegrać.
Nie tym razem.
Próbuj.

Tym razem wstałam z łóżka z szerokim uśmiechem. Oczywiście przyszła do mnie Kristy ze śniadaniem, które z chęcią zjadłam. Dzisiaj będzie mój szczęśliwy dzień i wreszcie wydostanę się z tego więzienia.
Wyszłam z pokoju, obserwując każdego kto wchodzi i wychodzi. Nie było wątpliwości, że potrzebowałam nie tylko sprytu, ale także wielkiego szczęścia. Musiałam ukraść od Kristy klucze, co było najłatwiejszym zadaniem. Gorzej z kamerami, które były praktycznie wszędzie, ale nie w łazienkach, a stamtąd mogłam wyjść przez wentylacje prawie że do wyjścia i wtedy pozostaną mi tylko jedne drzwi. Przy nich zawsze ktoś czuwa. Niestety. Na szczęście jest zmiana warty między 21:50 a 22. Przy głównym wyjściu jest kod, który zmieniali co sześć dni. Zawsze wszyscy siedzą cicho, jednak kiedy ktoś jest niemalże niewidzialny potrafi zobaczyć wszystko.
Plan gotowy, obmyślony, będzie dobrze. Dam radę. Jeśli nie to najwyżej zamkną mnie w jakimś bardziej strzeżonym miejscu, ale i stamtąd znajdę drogę do wyjścia, choćby miało mi to zająć kolejny rok.

Wzięłam głęboki wdech, kiedy nadeszła wieczorna pora odwiedzin Kristy. Leżałam jak zawsze, żeby nikt nie nabrał żadnych podejrzeń co do mojej osoby, poza tym musiałam stwarzać pozory także dla siebie. Musiałam utrzymać spokój, więc nie mogłam pozwolić sobie na zbyt dużą radość. Nie mów hop dopóki nie przeskoczysz.
- Jak się miewasz, Lauren? – no i przyszła moja nieświadoma wspólniczka wielkiej zbrodni.
Okej, okej, nie aż tak wielkiej. Błagam, niech się uda!
- Nie za dobrze – odparłam słabo i przybrałam na twarz maskę.
- Co się stało? – zapytała roboczym, niby zmartwionym tonem, podchodząc do mnie i nachylając się nade mną.
- Ja – wyszeptałam i omal się nie rozpłakałam. Cholera, dawać mi Oscara!
Helden przysunęła twarz do mojej, chcąc mnie usłyszeć. Złapała haczyk. Wyciągnęłam rękę do jej kieszeni, której jak na złość nie mogłam dosięgnąć. No nie!
- Chyba muszę iść do łazienki – rzuciłam szybko, przełykając ślinę, jakby było mi niedobrze, po czym podniosłam się do siadu i złapałam za brzuch.
Kristy odsunęła się trochę ode mnie gotowa wyprowadzić mnie stąd siłą. Wstałam i lewą ręką oparłam się o jej prawe ramię, sprawiając że mój cel był łatwiejszy do osiągnięcia.
Wsunęłam rękę do jej kieszeni i wzięłam z niej to, co chciałam, skutecznie odwracając jej uwagę. Włożyłam klucz za spodnie i przymknęłam powieki.
- Zaprowadzę Cię – powiedziała ochoczo, na co ja pokręciłam głową.
- Już jest w porządku. Chwilowe załamanie – uśmiechnęłam się lekko i przyjęłam od niej tabletki, które od razu połknęłam.
Chociaż jedna była na uspokojenie, znaczenia kolejnych dwóch nie pamiętałam od dawna.
- Jesteś pewna, że nic nie potrzebujesz? – dopytywała.
- Tak, już lepiej. Chyba powinnam się położyć – stwierdziłam i właśnie tak zrobiłam.
- Niech będzie. Krzycz, a przyjdę jak najszybciej – posłała mi uśmiech i zabrała tackę po kolacji wraz z plastikowymi kubeczkami, po czym wyszła.
Za chwilę usłyszałam kliknięcie w drzwiach i rozszerzyłam usta w uśmiechu. Oczywiście, że Kristy nosiła zapasowy klucz. Kiedyś miałam okazję przez chwilę z nią pogadać i dowiedziałam się paru ciekawych informacji, takich jak na przykład częste gubienie klucza, w końcu zaczęła nosić zapasowe. Nie wzbudzi to żadnych podejrzeń.
Nawet, gdybym była zmęczona, nie mogłabym ani na chwilę zasnąć, miałam w sobie za dużo adrenaliny. Te pięćdziesiąt minut dłużyły mi się w nieskończoność, aż dostałam jakieś nerwicy. Odchyliłam głowę do tyłu ze zniecierpliwienia i po raz kolejny w ciągu tej minuty spojrzałam na zegarek. Jeśli poniosą mną emocje nie będzie dobrze, oj nie. Kilka głębokich wdechów. Pamiętaj, Lau, obchód jest dopiero o 24, do tej pory nikt nie zauważy Twojego zniknięcia, więc w spokoju będziesz mogła uciec, gdzie pieprz rośnie. O rany. Czułam się zupełnie, jak w filmach akcji, tyle że tam zawsze wszystko wychodzi. Czy teraz będzie tak samo?
Wsadziłam powoli klucz do dziurki, bojąc się o jakikolwiek hałas. Przekręciłam go i nacisnęłam na klamkę, po czym popchnęłam drzwi i wyszłam najszybciej jak mogłam, przy okazji oceniając sytuację na korytarzu. Nikogo nie było. Położyłam niedbale, w pośpiechu klucz na podłodze, a potem pobiegłam do najbliższej łazienki.
Oparłam się o zamknięte drzwi i odetchnęłam. Było tak, jak rok temu, jeszcze tylko powinien pojawić się przede mną wielki potwór. Na całe szczęście go nie było, zepsułby mi całą akcję. Przymknęłam oczy, nie chcąc pozwolić sobie na jakiekolwiek uczucia, a szczególnie na smutek za każdym razem, kiedy uświadamiam się w tym, jak moje życie zmieniło się od zeszłego roku. Tego samego wieczoru, którego siedziałam u przyjaciela moje plany na życie zmieniły się diametralnie. Wzięłam się w garść. Wszędzie będzie lepiej niż tutaj. Na pewno.
Doszłam do wlotu wentylacyjnego i usunęłam kratkę, zagradzającą wejście do ogromnej metalowej tuby ciągnącej się pomiędzy ścianami. Nie było z tym wielkiego problemu. Wcisnęłam się z ledwością, szczególnie na początku, kiedy to utknęły mi barki i cała klatka piersiowa. Przez chwilę straciłam nadzieję na ucieczkę.
Powoli, ostrożnie i jak najciszej potrafiłam czołgałam się po zimnym metalu, od czasu do czasu stukając niechcący za mocno w boki, co brzmiało niezbyt fajnie. W końcu skręciłam w prawo, a potem w lewo i nareszcie dostrzegłam światło. Teraz szło mi o wiele lepiej, niż przedtem, można powiedzieć, że zdobyłam wprawę. Przez białą kratkę zaznajomiłam się z sytuacją przed drzwiami. Nikogo nie było. Niestety nie miałam zegarka, żeby zobaczyć ile mam jeszcze czasu, jednak wolałam się pospieszyć.
Trzymając palcami za dziury we wlocie, popchnęłam jedyne wyjście z wentylacji. Po chwili już wydostałam się, nieudolnie ale zawsze, i mogłam spokojnie – albo i trochę mniej – dojść do drzwi. Nałożyłam z powrotem kratkę i podeszłam do urządzenia zabezpieczającego. Obejrzałam się za siebie, po czym wpisałam pięciocyfrowy kod. 89572. Zapaliła się zielona lampka, a ja pospiesznie chwyciłam za klamkę i pociągnęłam drzwi w swoim kierunku. Wyszłam stamtąd, nie patrząc, czy drzwi trzasną tak głośno, że wszyscy się zlecą. Pragnęłam tylko wydostać się z tego więzienia i dać do zrozumienia wszystkim ludziom, że wcale nie pasowałam do psychiatryka.
Biegłam przez korytarz, trafiając na jeszcze jedne drzwi wyjściowe, jednak te były otwarte. Wypadłam z budynku, omal nie spadając ze schodów, ale dałam radę utrzymać równowagę. Dopadłam do bramy i otworzyłam ją także bez większego problemu. Zatrzymałam się na chwilę i spojrzałam za siebie.
- Żegnaj – uśmiechnęłam się do siebie i znowu ruszyłam w nieznanym mi kierunku.


a
Dziękuję Tobie, Julio za pierwszy komentarz. To wiele dla mnie znaczy! <3 Na razie jednak pozostaję w ukryciu, bo ten blog zapewne będzie kompletnym nie wypałem. :p Tak czy inaczej - DZIĘKI. <3 Nie wiem, kiedy pojawi się kolejny rozdział, także ten. Do napisania? :D
W ogóle chciałam dodać trailer, jednak niestety coś nie mogę go wgrać, dlatego niestety muszę sobie to odpuścić. No i też dlatego dzisiaj jest rozdział. NO NIC. :p
love, love, love,
ArtisticSmile. <3

wtorek, 7 października 2014

Prologus.

Spróbuj raz jeszcze.
Tym razem się nie wahaj.
Pamiętaj o oddechu.
Skup się wyłącznie na celu.

         Biegłam przez ciemny i przerażający las, uciekając przed czymś, co mnie goniło. Tak myślałam, że mnie goniło. Ani razu nie odważyłam się spojrzeć za siebie, żeby wiedzieć ile dzieli mnie od śmierci. Nie potrafiłam. Byłam strasznie zmęczona od paru minut, mój oddech szalał, a serce nie zaprzestawało swojego szalonego rytmu. Moje nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, jednak uparcie stawiałam kolejne kroki. Wiedziałam, że muszę uciekać.
         Przy maratonie towarzyszyły mi dźwięki świerszczy, huki sów i szum w koronach drzew przez wiatr. Słońce zaszło kilkanaście minut temu, a wydawałoby się, że minęła co najmniej wieczność.
         Nagle zatrzymałam się, opierając plecy o gruby pień drzewa liściastego, których była masa. Przymknęłam oczy i przełknęłam ślinę, próbując nabrać jak najwięcej sił.
         W końcu zdobyłam się na odwagę i wyjrzałam za ramię, wychylając głowę poza moją kryjówkę. Niewiele zobaczyłam, a już na pewno nie jakiegoś seryjnego mordercę. Ponownie oparłam się o drzewo i odetchnęłam z wyraźną ulgą. Strach jednak nie uleciał, wciąż był we mnie, utknął, cała go pochłonęłam, nie dając mu żadnej szansy na ucieczkę. Czułam się jak w horrorze, gdzie za chwilę jedna z bohaterek miała zostać pokrojona na kawałeczki przez gościa z piłą mechaniczną. O nie. Myśli wcale a wcale nie dodawały mi otuchy.
          Uniosłam powieki i otworzyłam usta w niemym szoku. Chwyciłam się mocniej pnia, jak gdyby mógł mnie uchronić przed najgorszym. W tej chwili chciałam znowu zamknąć oczy i wymazać sobie z pamięci obraz dużego mężczyzny. Mężczyzny?! Na pewno wyglądem nie przypominał człowieka ani żadnego zwierzęcia. Mierzył grubo ponad dwa metry, jego twarz miała pełno ran kłutych i ciętych, oczy odznaczały się od reszty, były zupełnie białe, a zamiast rąk miał długie szpony. Z moich ust wydobył się krzyk. Głośny i przeciągły, z nadzieją, że ktokolwiek mnie usłyszy, może znajdowałam się w pobliżu autostrady albo okolicznych domków. Krzyczałam jak najgłośniej umiałam.
         To było ostatnie co pamiętam.
         Zalała mnie ciemność, ale zdawało mi się, że cały czas krzyczę.